"Umrzeć ze śmiechu" w Teatrze Kwadrat – kiedy urnę przykrywa striptiz [recenzja]
- KulturoNIEznawczyni
- 27 sie
- 4 minut(y) czytania
Dzisiaj nie będzie wielkich zachwytów, choć na nie bardzo liczyłam. Są bowiem spektakle, które zaskakują pomysłem, ale niekoniecznie wykonaniem. „Umrzeć ze śmiechu” w Teatrze Kwadrat miało potencjał – komedia o śmierci przyjaciółki to przecież materiał, z którego można wycisnąć i wzruszenie, i śmiech przez łzy, i sporo życiowej mądrości. Jednak twórcy postanowili skręcić w stronę farsy, a melancholia i nostalgia za zmarłą Mary zostały zepchnięte na drugi plan. Szkoda.
Już na początku zdradzę – w opisie spektaklu ujawniono element, który powinien zostać niespodzianką. Teraz uważajcie, bo jeśli nie czytaliście opisu na stronie Teatru Kwadrat i wciąż nie widzieliście tego spektaklu to najlepiej kupcie bilety, obejrzyjcie i oceńcie spektakl sami, a dopiero po nim wróćcie na moją stronę. Nikt lepiej nie oceni sztuki niż wy sami, więc moje odczucia spokojnie można zostawić na później. I tak zupełnie poważnie to lepiej nie psuć sobie niespodzianek, ale jeśli tak wolicie to śmiało czytajcie dalej. Ale żeby potem nie było, że nie ostrzegałam.

Wracając więc do opisu spektaklu; pada tam zdanie: "Tej nocy bowiem zdarzyć się może wszystko, włącznie z interwencją policji i wizytą striptizera." Pojawienie się policjanta-stripizera mogłoby być jednym z tych momentów, które wywołują salwę śmiechu przez swoją absurdalność. Niestety, jeśli widz wie o tym wcześniej, efekt jest oczywisty. A szkoda, bo sama scena – energiczna, roztańczona, z dużą dawką rozrywki – faktycznie działa na publiczność. I okej, większość widzów się śmiała, klaskała i dobrze bawiła. Dla mnie to był też bardziej energetyczny, ciekawy fragment spektaklu, ale już podświadomie byłam na to przygotowana.
Ale o czym tak właściwie jest ta sztuka? W „Umrzeć ze śmiechu” wieczorek brydżowy trzech przyjaciółek – Millie, Connie i Leny – staje się początkiem zupełnie nowego rozdziału w ich życiu. Czwarta z nich, Mary, niespodziewanie umiera, a Millie (Hanna Śleszyńska) w geście buntu porywa urnę z jej prochami z domu pogrzebowego. Od tej chwili wspomnienie Mary, a czasem i „znaki” od niej, stają się impulsem do przełamania codziennej rutyny i stereotypów, które przez lata krępowały bohaterki. Do grona kobiet niechętnie dołącza Rachel, córka Connie, która z początku kurczowo trzyma się społecznych konwenansów, ale pod wpływem wydarzeń – i pewnego mężczyzny – zaczyna kwestionować swoje wybory.

źródło: mat. Teatru Kwadrat
Problem w tym spektaklu jest taki, że wcześniejsze sceny kompletnie nie niosą ładunku emocjonalnego, którego można by się spodziewać po historii o pożegnaniu przyjaciółki. Dialogi są zaskakująco puste, pozbawione subtelnego smutku, jaki mógłby przeplatać się z humorem. Wątki poboczne przykrywają główny temat, a urna z prochami Mary przez kawał sztuki leży gdzieś pod stołem, jak rekwizyt zapomniany przez scenarzystę – nikt się nią specjalnie nie przejmuje.
Zamiast tego, fabuła obraca się wokół wątków relacji Rachel (Olga Kalicka / Marta Maria Wiśniewska), czyi córki Connie (Lucyna Malec) z Bobbym (Mikołaj Bartosiewicz), randki, prób tanecznych przyjaciółek czy ukrywania urny przed niewłaściwymi osobami. Mamy też elementy humoru bardzo dosłownego – kuweta, seks oralny, sceny balansujące na granicy kabaretowej farsy. Publiczność śmieje się często, ale jest to śmiech wywołany prostymi gagami, a nie błyskotliwą komediową konstrukcją. W komediach liczę na coś więcej. To trochę jak z horrorami. Jak coś nagle wyskakuje to człowiek z automatu się boi, ale prawdziwy strach to zbudowany klimat, odpowiedni scenariusz, narracja, muzyka, kostiumy, wypowiadane słowa, budowanie napięcia. W komediach jest podobnie. Nie wystarczy pojedynczy żart, z którego się zaśmieję. To wszystko przed i po tym żarcie też musi zbudować pewną aurę śmiechu.

źródło: mat. Teatru Kwadrat
Trudno nie wspomnieć o aktorstwie. Ewa Wencel zdecydowanie bardziej przekonała mnie w roli Annie Wilkes w "Misery" granym na małej scenie Teatru Kwadrat, a Lucyna Malec w roli matki – znana szerokiej publiczności jako Danka z „Na Wspólnej” – jest sympatyczna, poczciwa, ale gra w sposób, który trudno nazwać subtelnym. Często posługuje się podniesionym tonem, takim charakterystycznym „pokrzykiwaniem”, co wybija z naturalności i sprawia wrażenie powtarzania sprawdzonych telewizyjnych patentów. Sceniczne relacje Connie z córką wypadają dość sztucznie – zabrakło chemii, która mogłaby dodać głębi tej historii.
Na scenie najlepiej odnajdują się Hanna Śleszyńska oraz Mikołaj Bartosiewicz. Wykreowane przez nich postacie bardziej do mnie trafiły, ale wciąż to nie są charaktery skradające serce. Trzeba jednak przyznać, że sceny taneczne z udziałem wszystkich bohaterów są bardzo pozytywne i za nie należą się największe brawa. Oklaski również należą się Wojciechowi Stefaniakowi za świetną scenografię. Teatr Kwadrat już zdążył mnie przyzwyczaić do tego, że gdy tylko kurtyna idzie w górę, moim oczom ukazuje się absolutnie dopieszczone, ciekawe, wysokiej jakości wnętrze. Ahh, no i kot... Przepiękny.

źródło: mat. Teatru Kwadrat
„Umrzeć ze śmiechu” jest więc lekką, miejscami dość płytką rozrywką, która zadowoli widzów nastawionych na prosty, niezobowiązujący humor i taneczne przerywniki. Za mało było w tym wszystkim Mary, a za dużo Rachel i Bobby'ego. Jeśli ktoś liczy więc na wielowymiarową opowieść o przyjaźni, przemijaniu i radzeniu sobie ze stratą – może poczuć niedosyt. Brakło mi nostalgii i głębi, które mogłyby w drugiej części spektaklu przeistoczyć się w lżejszy humor i wesołe sceny. Wyszedł bardziej wieczór z muzyką niż z emocjami, które pozostają w pamięci po zgaszeniu świateł.
KulturoNIEznawczyni
Podoba Ci się moja twórczość?
Zobacz, jak możesz wesprzeć moją stronę!
tagi: Umrzeć ze śmiechu Teatr Kwadrat recenzja, Śleszyńska, spektakl, komedia, kwadrat, opinia, ocena, opis, streszczenie, o czym jest, recenzja, recenzje, czy warto, najlepsze komedie, spektakle warszawa, teatry warszawa, komedia w warszawie, krytyk teatralny, recenzje spektakli
Komentarze