"Wrócę przed północą" Teatr Kwadrat śmieszy i straszy [recenzja]
- KulturoNIEznawczyni
- 11 cze
- 4 minut(y) czytania
To będzie dziwna recenzja. Czy w ogóle można recenzować... połowę sztuki? Zacznę więc szczerze i z przyznaniem się do teatralnego faux-pas. Pierwszy raz w swoim życiu zdarzyło mi się pomylić godzinę rozpoczęcia spektaklu i pojawić się w teatrze… godzinę za późno. W mojej głowie spektakl ruszał o 19:00, a tymczasem otworzony bilet tuż przed wejściem do teatru bezlitośnie wskazał, że sztuka zaczęła się o 18:00. Westchnęłam głęboko, wypowiedziałam pewne słowa, które każdemu w takiej sytuacji cisnęłyby się na usta i... tyle. Dojrzałam już do tego, żeby nie denerwować się dłużej niż jest to konieczne. Na swoją obronę powiem, że był to 1 czerwca, a ja byłam w pełni zaaferowana wyborami prezydenckimi.
W takich momentach myślę sobie, że są gorsze sytuacje i większe dramaty niż pomyłka godzin w wyjściu do teatru. Na widownię dotarłam w samą porę, by wślizgnąć się w trakcie przerwy i obejrzeć drugą część sztuki. I choć przez brak wprowadzenia nie mogę jeszcze wypowiadać się pełnym głosem o fabule jako takiej (to dopiero po kolejnym seansie), to już teraz wiem jedno – warto wrócić przed północą… i warto wrócić do tego spektaklu przez wzgląd na kilka rzeczy.

Streszczenie sztuki „Wrócę przed północą”
Akcja sztuki dzieje się w odciętym od świata, wiejskim domu, do którego przeprowadza się młode małżeństwo – Amy i Greg. Kobieta dochodzi do siebie po załamaniu nerwowym i zmiana otoczenia ma jej pomóc wrócić do równowagi. Szybko jednak okazuje się, że miejsce to skrywa mroczną historię.
Dziwne odgłosy, przesuwające się przedmioty, niespodziewane wizyty – napięcie narasta. Widz nie jest pewien, czy ma do czynienia z prawdziwymi zjawiskami nadprzyrodzonymi, czy jedynie z efektem psychicznej niestabilności bohaterki. Sytuacji nie ułatwia pojawienie się dodatkowych postaci: siostry Grega - Laury oraz farmera i zarazem właściciela domu - George'a.
Kiedy kurtyna ruszyła w górę, poczułam się dosłownie jakbym została przeniesiona do innego świata. Scenografia to majstersztyk – dopracowana w każdym szczególe, przywołująca na myśl klimatyczne domostwo z tajemnicą w ścianach. Drewno, stare meble, ciepłe światła – wszystko na swoim miejscu. To nie tylko tło akcji, ale pełnoprawna postać, która współtworzy napięcie i atmosferę niepewności.
Światła, dźwięki, ruszające się elementy, zaskakujące efekty – wszystko to wspólnie buduje półmroczny świat grozy, a już aktorzy dodają do tego lekkie przymrużenie oka. Choć spektakl nie unika momentów niepokoju, to w mistrzowski sposób przełamuje je humorem. To naprawdę nieczęsty balans – niełatwo opowiadać historię grozy i jednocześnie rozśmieszać. A jednak się udało. Choć momentami widać było, że z nerwowego dreszczu kilku widzów wchodziło w szczery śmiech, mimo że moment wcale do śmiechu nie był. Ale taki urok ludzkich reakcji.
Pojawił się co prawda jeden żart, który uznałam za nieco przesadzony – ale był wyjątkiem, nie regułą. Całość trzymała bardzo dobry poziom i pozwalała na emocjonalną huśtawkę: trochę strachu, trochę śmiechu – i tak na zmianę. To doskonałe rozwiązanie dla widza, który nie chce przez cały spektakl siedzieć spięty jak struna.

źródło: mat. Teatru Kwadrat
Obsada robi robotę. Na scenie pojawiają się Grzegorz Daukszewicz, Anna Karczmarczyk, Aleksandra Radwan oraz Grzegorz Wons (zamiennie z Markiem Siudymem) – którzy grają z dużym wyczuciem. Na scenie nie było "gwiazdorskiego odcięcia" – wręcz przeciwnie: wszyscy aktorzy trzymali się razem, tworząc przekonującą, zgraną całość. To aktorstwo zespołowe, które działa, kiedy aktorzy mogą się wspierać i wzajemnie uzupełniać. Tu czułam, że każdy wie, po co jest na scenie. Czy tak samo było podczas pierwszej części sztuki? Tego jeszcze nie wiem. Kiedy wybiorę się ponownie na ten spektakl, to artykuł zaktualizuje o dodatkowe przemyślenia.
Mimo że widziałam tylko drugą część spektaklu, udało mi się dobrze poczuć jego gatunkową tożsamość. To coś na pograniczu thrillera, komedii i teatru grozy. Gdybym miała porównać do innej produkcji teatralnej – pierwsze skojarzenie to „2:22. Historia o duchach” w Teatrze Polonia. Jednak „Wrócę przed północą” daje widzowi więcej przestrzeni na śmiech i dystans – to horror z twistem komediowym, a nie dramat o zjawiskach nadprzyrodzonych.
Dla tych, którzy lubią planować wieczory dokładnie: spektakl trwał 100 minut, z czego około 15 minut to przerwa. W praktyce więc druga część trwa 40 minut. To warto wiedzieć, bo choć w materiałach informacyjnych można znaleźć informację o dwugodzinnej rozrywce, rzeczywisty czas spędzony na widowni jest nieco krótszy niż sugeruje teatr. Może za krótko widzowie oklaskiwali aktorów?

źródło: mat. Teatru Kwadrat
„Wrócę przed północą” to udany flirt teatru z gatunkiem grozy i komedii, do którego warto wrócić, ale polecam obejrzeć wam jednak całość, a nie tylko drugą połowę sztuki. To spektakl nieoczywisty, z bardzo dobrą energią sceniczną i dużą dbałością o klimat. Polecam wszystkim, którzy lubią, kiedy teatr trochę straszy, ale nie zapomina przy tym o uśmiechu. I jedno wiem na pewno – wrócę na całość.
W komentarzach możecie pochwalić się waszymi teatralnymi wtopami!
KulturoNIEznawczyni
Podoba Ci się moja twórczość?
Zobacz, jak możesz wesprzeć moją stronę!
tagi: wrócę przed północą teatr kwadrat recenzja, streszczenie, o czym jest, czy warto pójść, fabuła, ocena, opinie, recenzje, recenzja, krytyka teatralna, krytyk teatralny, na co do teatru, polecane spektakle 2024, najlepsze spektakle w Warszawie, kulturoznawczyni, kulturonieznawczyni, strona o teatrze, strona o operze, polskie spektakle teatralne, komedia, horrot, thriller, bilety, opinia, ocena
Ja byłam na wersji z Markiem Siudymem, który był rewelacyjny. Można było patrzeć na niego, bez spuszczania oka.