Papierowo do bólu | "Miłość w Saybrook" - Teatr 6. Piętro [recenzja]
- KulturoNIEznawczyni
- 28 maj
- 4 minut(y) czytania
Jedna Liszowska spektaklu nie czyni. To mój alternatywny tytuł do tego spektaklu i choć Joanna Liszowska dwoi się i troi to jest to wciąż za mało, aby "Miłość w Saybrook" zaliczyć do sztuk udanych. Niestety, ale jest do tego wręcz daleka droga. Miało być lekko, ironicznie i z wdziękiem, a było męcząco i płytko, co sprawia, że sztuka ta nie będzie plasowała się wysoko w moim zestawieniu spektakli wystawianych w popularnym teatrze na szóstym piętrze. Od razu uprzedzam, że artykuł zawiera lekkie spojlery.
„Miłość w Saybrook” to komedia Woody’ego Allena osadzona w pozornie sielankowym amerykańskim miasteczku. Jeżeli zależy Wam na umiejscowieniu tego miasta na mapie to znacznie bliżej nam do Nowego Jorku niż do Miami. Nie ma to wielkiego znaczenia, bo poza widokiem z okna najbardziej interesować nas będzie wnętrze mieszkania i wnętrza naszych bohaterów.
O czym jest spektakl "Miłość w Saybrook"?
Akcja sztuki rozgrywa się w ciągu jednego wieczoru i koncentruje się na trzech parach, które – z różnych powodów – przeżywają kryzysy w swoich związkach. Wszystko zaczyna się jednak od pisarza, który w pierwszej scenie spektaklu przyznaje, że ma problem z ukończeniem książki i brakuje mu weny. Pisarz szybko znika ze sceny, a my poznajemy trzy pary – małżeństwa i kochanków – uwikłane w miłosne nieporozumienia, zdrady, przemilczenia i wzajemne pretensje. Przez większą część spektaklu obserwujemy przerysowane dialogi i sytuacje, które mają ukazać absurdalność relacji międzyludzkich oraz powierzchowność komunikacji w związku.
Dopiero w drugiej połowie sztuki widz dowiaduje się, że wszystkie postaci są wymyślone przez wspomnianego pisarza. Kiedy jego twórcze blokady zaczynają znikać, bohaterowie „ożywają” i zaczynają mówić oraz działać bardziej naturalnie. Zaczynają też dostrzegać swoje błędy i podejmować próby zrozumienia siebie nawzajem – choć nie wiadomo, czy to wystarczy, by naprawić nadszarpnięte relacje.

Choć humor rzeczywiście gdzieś tam w tle majaczy, to wrażenie po spektaklu jest takie, jakby ktoś próbował napisać satyrę o miłości, nie mając o niej zielonego pojęcia. Główne emocje, które towarzyszyły mi przez większą część wieczoru to… znużenie i zawiedzenie. I tylko Joanna Liszowska uratowała sytuację na tyle, że nie odliczałam do końca spektaklu, a próbowałam szukać w tej sztuce czegoś pozytywnego dla siebie.
„Miłość w Saybrook” miał być przerysowanym portretem miłosnych relacji z przedmieść, pełnym aluzji, żartów i allenowskiej ironii, bo to w końcu sztuka autorstwa Woody'ego Allena. Problem w tym, że postacie są tak płaskie i niedopracowane, że przypominają nie bohaterów, a notatki do nich na marginesie scenariusza. Wiemy o nich tyle co nic. Chirurg plastyczny lubi orzeszki i grę w golfa, a o pozostałych trudno powiedzieć cokolwiek poza tym, że zostali przedstawieni z profesji, którymi się zawodowo zajmują. Mamy więc Normana i Sheilę (ortodonta i psycholog), Davida i Jenny (chirurg plastyczny i właścicielka sklepu z bielizną) oraz przychodzących trochę z ulicy: księgowego Hala i jego partnerkę Sandy.
Obsada:
Hal - Mikołaj Roznerski
Sandy - Barbara Kurdej-Szatan / Anna Cieślak
Norman - Marcin Perchuć
Sheila - Katarzyna Kwiatkowska
David - Wiktor Zborowski / Sylwester Maciejewski
Jenny - Joanna Liszowska
Max - Wojciech Wysocki

źródło: mat. Teatru 6. Piętro
Największe wyzwanie? Przetrwać krzykliwo-piskliwy duet Roznerski & Kurdej-Szatan. Przyznam, że nie było to łatwe wyzwanie, bowiem sposób gry był szalenie przerysowany i męczący. Infantylność i płytkość ich postaci – Sandy i Hala – przekroczyła granice komedii i poszła w stronę nieznośnej farsy. Co więcej, nawet w momentach, kiedy scenariusz próbował odwrócić sytuację i dać nam głębszy wgląd w „prawdziwe twarze” bohaterów, nie byłam już w stanie ich polubić, zrozumieć, poznać ani dać im szansy. Po prostu: było już na to za późno.
Jeśli szukać mocnych punktów tego spektaklu to mamy jeden solidny rdzeń: Joanna Liszowska. To ona śpiewa (właściwie niemal wszystko, gra, prezentuje się zjawiskowo i próbuje dać tej historii jakąkolwiek energię. To one woman show w najczystszej postaci, mimo że na scenie mamy jeszcze sześć innych bohaterów. Jej przemiana wypada najbardziej wiarygodnie – ale i ona nie jest w stanie samodzielnie utrzymać całej konstrukcji, która zbyt często się chwieje. Są więc dobre momenty, ale całego spektaklu nie jest w stanie udźwignąć, mimo że śpiewa, tańczy, recytuje; kocha, pragnie, kokietuje.

źródło: mat. Teatru 6. Piętro
Zamysł był jasny: allenowska komedia z nutą refleksji. Tylko że komedia średnio śmieszy, refleksji jakoś brak, a wątki o zdradzie, zaufaniu czy iluzji małżeństwa przedstawione są w sposób naiwny i toporny. Mój emocjonalny ciężar był bliski zeru.
Może gdyby ten spektakl trwał krócej, byłby zjadliwszy. Może gdyby zredukować liczbę postaci i pozwolić im faktycznie w drugiej części sztuki spektakularnie się rozwinąć, coś by z tego było. A tak mamy poczucie zmarnowanego potencjału i rozczarowującą przeciętność.
Scenografia również pozostawia niedosyt. Pusta, nieprzekonująca przestrzeń, która nie oddaje atmosfery amerykańskich przedmieść – ani większego luksusu, ani charakteru. Mamy wprawdzie widok na jezioro z polem golfowym, mamy też półkę na kółkach na trunki, kominek, kanapę, stolik, ale... to chyba wszystko. Nie wypełnia to optymalnie sporej sceny i nie czujemy się ani jak w Polsce, ani jak w Ameryce. Brakuje tu dopieszczenia i zadbania o klimat.

źródło: mat. Teatru 6. Piętro
"Miłość w Saybrook” chciała być błyskotliwą komedią o nas wszystkich. Nie wyszło. I choć parę razy można się uśmiechnąć, to trudno mówić o satysfakcji. Ja przede wszystkim… bardzo się zmęczyłam. Uczciwie zaznaczę, że niedaleko mnie siedziała para, która śmiała się z wielu żartów dość głośno, więc na pewno znaleźlibyśmy różnice w postrzeganiu całej sztuki jak i poszczególnych żartów.
W recenzjach dobre jest to, że są to w pełni subiektywne odczucia, z którymi nie trzeba się zgadzać.
W recenzjach słabe jest to, że wciąż nie powiedzą wam właściwie nic, dopóki sami sztuki na własne oczy nie zobaczymy.
Z tego właśnie powodu zapraszam Was jak zwykle do teatru po własne - świadome - przeżycia. Każde wyjście czegoś uczy, coś daje, dlatego idźcie i następnie komentujcie ten artykuł.
KulturoNIEznawczyni
Podoba Ci się moja twórczość?
Zobacz, jak możesz wesprzeć moją stronę!
tagi: Miłość w Saybrook teatr 6 piętro recenzja, Miłość w Saybrook Teatr 6. Piętro recenzja, streszczenie, opis, ocena, oceny, recenzje, recenzja, o czym jest, czy warto, recenzje spektakli teatralnych, krytyk teatralny Warszawa, sztuki teatralne w Warszawie, spektakle komediowe, komedie Warszawa teatry, kulturonieznawczyni, kulturoznawczyni
Comments