top of page

"Rent" - Teatr Variete | Jest rozmach, ale brakuje emocji! [Kraków][recenzja]

Czytelnicy mojej strony doskonale wiedzą, że w 90% recenzowane przeze mnie sztuki to te, które oglądam w Warszawie. Postawiłam jednak na lekki powiew świeżości i dzisiaj zabieram Was do Krakowa. Do Teatru Variete trafiłam po raz pierwszy i od razu na spektakl dużego kalibru – musical "Rent". Przyznam, że miałam spore oczekiwania, bo to tytuł kultowy, a do tego scena Variete słynie z widowisk muzycznych z rozmachem. Kojarzy mi się to miejsce jako odpowiednik stołecznego teatru ROMA. Może trafnie, może błędnie. Byłam bardzo ciekawa, jak wypadnie historia, o której coś tam słyszałam, a którą znałam jedynie przez popularny tytuł.


Kiedy pierwszy raz zetknęłam się z opisem "Rent", od razu pomyślałam o "La bohème" i "tick, tick… BOOM!" – i jak się okazuje słusznie, bo Jonathan Larson wprost inspirował się operą Pucciniego, a "tick, tick… BOOM!" to jego wcześniejsze dzieło, które także krąży wokół tematów życia artystów w wielkim mieście. Mam świadomość jak wielu fanów ma wystawiany na kameralnej scenie teatru ROMA tykający tytuł, ale ja wciąż nie bardzo rozumiem aż takich zachwytów. Ale tak to jest ze sztuką. Do jednych coś trafia, a do innych niekoniecznie. Moje odczucia na temat tego spektaklu możecie znaleźć w artykule:


I wiem, że zaraz wyjdzie, że mi to się nic nie podoba, ale gdy byłam w Operze Narodowej na "La Boheme" to ten tytuł też nie przypadł mi do gustu. To najmniej charakterystyczna i najmniej porywająca opera jaką widziałam w warszawskiej operze.


Mimo takich skojarzeń i doświadczeń, zupełnie się tym nie przejmowałam, bo jak to u mnie bywa opis sztuki czytam na kilka minut przed wejściem na widownię i robię to raczej sporadycznie, niekiedy wcale, a często bardzo pobieżnie, żeby w żaden sposób nie zepsuć sobie historii czytając jej zakończenie czy wynik najważniejszych wątków. Przechodzimy więc tym samym do moich wrażeń z "Rent" w wykonaniu artystów Teatru Variete.


Rent teatr Variete plakat

Streszczenie musicalu

"Rent" to musical Jonathana Larsona, którego akcja rozgrywa się w Nowym Jorku lat 90. Grupa młodych artystów i outsiderów – muzyków, performerów, filmowców – stara się przetrwać w realiach biedy, braku stabilności i epidemii AIDS. W centrum opowieści są Roger – zmagający się z traumą i pragnieniem napisania „tej jednej piosenki” – oraz Mimi, tancerka żyjąca szybko i niebezpiecznie. Obok nich poznajemy Marka, dokumentalistę z kamerą w ręku, aktywistyczną Joanne i ekscentryczną Maureen, a także Toma i Angela, którzy tworzą najbardziej poruszającą miłosną relację musicalu. "Rent" to historia o przyjaźni, miłości i przemijaniu – o tym, by „mierzyć życie w miłości, a nie w minutach”.



W krakowskim Teatrze Variete "Rent" zyskało monumentalną oprawę – pełną światła, muzyki i ruchu – ale czy historia podana w takiej formie mnie porwała? Chyba nie do końca. Jednym z głównych problemów okazało się dla mnie zrozumienie tekstu w śpiewanych piosenkach. Utwory, które przecież prowadzą akcję i niosą emocje bohaterów, momentami brzmiały jak zlepek słów, a całe frazy uciekały w chaosie.


Szczególnie trudna w odsłuchu okazała się dla mnie interpretacja Mimi (Malwina Kusior) – jej wokal, pełen ozdobników, zamiast budować postać, skutecznie mnie od niej odpychał. Z drugiej strony – Angel (drag queen) i jego/jej partner Tom stworzyli najbardziej wyrazisty duet wieczoru. Angel (Jakub Szyperski) miał w sobie prawdę, lekkość i energię, której brakowało innym bohaterom. Tom natomiast zachwycił wokalem i tańcem, choć emocje w jego relacji wypadały raczej powierzchownie. Nie wierzyłam w jego uczucia do Angela.


Rent teatr Variete kadr ze sztuki

źródło: mat. Teatru Variete


Pod względem choreograficznym w pamięci zostaje dziewczyna tańcząca z odsłoniętym brzuchem – najbardziej „czuła” muzykę i naprawdę tańczyła całą sobą. Moja pamięć do twarzy, jak już wielokrotnie wspominałam, jest żadna, więc przepraszam, bo nie jestem w stanie znaleźć nazwiska odtwórczyni tej roli. Może przyjdzie z pomocą ktoś w komentarzach - będę wdzięczna!


Najmocniejsze punkty wieczoru to oczywiście utwory: kultowe "Seasons of Love", które otworzyło spektakl i przebojowe "Take Me or Leave Me", które w duecie Maureen i Joanne wypadło najlepiej wokalnie i aktorsko – zebrało też największe brawa. Po tym wykonaniu oczy mi się świeciły. Było super! Wyróżnić też trzeba utwór w wykonaniu Angela. Reszta piosenek… mijała raczej obojętnie, bez tego efektu „wow”, którego oczekuję w musicalu. Wszystkie utwory były oczywiście przetłumaczone na język polski i do tych tekstów nie mam zastrzeżeń.


Rent teatr Variete kadr ze sztuki

źródło: mat. Teatru Variete


Scenografia zasługuje na duże uznanie – wielowymiarowa, z klimatem, świetnie budowała atmosferę nowojorskiego chaosu lat 90. Kostiumy i światła dopełniały całości, sprawiając, że wizualnie "Rent" w Variete wyglądało bardzo realistycznie i efektownie zarazem. Było jednak kilka scen, w których aktorzy ustawiali się w jednej linii – trochę jak w szkolnych jasełkach, gdzie dzieci po kolei recytują swoje kwestie. Przy chaosie życia bohaterów taka sceniczna prostota brzmiała zbyt schematycznie i ja bym ją jednak wyeliminowała lub zaburzyła.


Największy problem tego musicalu? Bohaterowie pozostali mi raczej obojętni. Poza Angelem, trudno było się z kimkolwiek utożsamić albo wciągnąć w ich historię. Postaci niby gdzieś tam poznajemy, ale jest to wszystko bardzo płaskie, płytkie, pozbawione emocji. Nawet relacja Rogera i Mimi, która miała być emocjonalnym sercem opowieści, okazała się dla mnie zupełnie nieangażująca. Trudno mi było uwierzyć w Jana Traczyka jako buntownika (choć wokalnie nie mogę się przyczepić), a finał ich historii – naiwny happy end – zabrzmiał niewiarygodnie. Nie ma fundamentów dla emocji i nie ma takiej energii i historii w tym libretcie, która by chwyciła mnie za serce. To samo miałam w "Tik, tik... BUM", więc możliwe, że nie czuję chemii z Jonathanem Larsonem, bo nie jest to przytyk na pewno do artystów z Variete.


Rent teatr Variete kadr ze sztuki

źródło: mat. Teatru Variete


A jak już jesteśmy przy nazwisku twórcy to może i o nim kilka słów. Jonathan Larson był jednym z ciekawszych twórców musicalowych lat 90. – marzył o tym, by wprowadzić na scenę Broadwayu historie zwykłych ludzi i problemy współczesnego świata. W "Rent" połączył inspiracje Puccinim z własnymi doświadczeniami młodego artysty, próbującego przeżyć w Nowym Jorku. Niestety, sam nigdy nie zobaczył sukcesu swojego dzieła – zmarł nagle na dzień przed premierą, która z woli rodziców twórcy odbyła się 26 stycznia 1996 roku.


Podsumowując – "Rent" w krakowskim Teatrze Variete to widowisko efektowne wizualnie i momentami udane muzycznie, ale emocjonalnie – przynajmniej dla mnie – niedopełnione. Cenię scenografię i kilka brawurowych numerów, ale sama historia i bohaterowie nie poruszyli mnie tak, jakbym tego oczekiwała. Może po prostu nie jest to mój klimat – bo choć "Rent "mówi o młodych ludziach, którzy buntują się i walczą o siebie, to ich głos do mnie tym razem nie dotarł. Do Variete natomiast na pewno wrócę, bo już w trakcie przerwy, na ulotkach teatru, zauważyłam kilka ciekawych tytułów. Do zobaczenia!


KulturoNIEznawczyni


Podoba Ci się moja twórczość?

Zobacz, jak możesz wesprzeć moją stronę!

postaw kawę - baner

tagi: Variete Rent recenzja, Traczyk, Kraków, musicale, teatr muzyczny, sztuka muzyczna, najlepsze spektakle muzyczne w polsce, krytyk teatralny, recenzje, opinie, opinia, opis, streszczenie, bohaterowie

Komentarze


bottom of page